Dnia onego, byłego Kraków wygrzewał kości stare w słońcu wiosennym. Po podróży intercity, wytrzęsiony pierwsza klasa wyprostowałem się szeroko. Achhh, jak tu, ach pięknie! Świat wiośni się uroczo, kwiat kwiecia kwitnie pośród zieleni zieloniutkiej, a stary Kraków zerka na krakowianki! Wezbrałem się oddechem głębokim, wyprężyłem pierś wątłą i ruszyłem w meandry uliczek. Spacerkiem. Wietrzyk chłodny wiał miły, wiał, aż wywiał mi z wyobrażeń miasto ośpiewane przez Pana Marka G. Przy barbakanie nie bujali się nastrojowi malarze, only wisiały portrety pieskotów, martwe i pogrzebane natury kwiatkuf, widoczki z Pekinu i inne drukowane zabytki klasy zerowej. Wszedłem na rynek. Tu również, kamienice i bruk znosiły cierpliwie to, co funduje im lekkoduch naszych czasów. -- Pan pójdzie prosto, Mickiewicza, potem skręci w lewo w Piłsudskiego i zaraz będzie widać. -- Podpowiedzi przechodniów doprowadziły mnie wprost pod drzwi otwarte szeroko, gościnnie. Po bokach bzy bzem pachniały oszołomnie. Trzy schodki i już byłem w ceglanej hali Sokoła. Kiermasz dobrej książki.

Nazwa oddaje jedynie część wyrazu atmosfery. Działo się. Aromat kawy snuł się pod malowniczym sufitem, rozmowy gwarzyły, kartki furkotały, a monety brzęczały w portmonetkach. Goście przybywali i rozpływali się pomiędzy stoiskami. Stały ogonki do podpisu, do krótkiej rozmowy i selfie. Jako psychicznego warszawiaka z miejsca trąciła mnie intuicja, że coś tu nie gra, gdyż od progu organizatorki przywitały mnie uśmiechem pięknym i szczerym. Potem przystąpał sam prezes prezesów, Pan Witold, motor całego zamieszania, skinął głową, oczy przymrużył elegancko i zamienił ze mną cztery wyrazy, po czym udał się. Domyśliłem się w ich zachowaniu podstępu w stylu na wnusia, tyle że w odmianie na kulturę. Znaczy się, coś kompinują i pewno smoku wawelskiemu chcą mnie rzucić na zakąskę. Czujnie czekałem na wyjaśnienie hecy, jednak w końcu niechętnie, bo mi to nadeptywało na samoocenę stolicy, pogodziłem się, że lajkoniki, faktycznie mają wyższe ogólnoludzkie podejście do człowieka. Owszem, wciąż na pierwszym miejscu stoi u nich wielowiekowa siatka powiązań towarzyskich. Paluszkami wskazują i szeptem objaśniają, że to jest ten, który zna taką, co ma dojście do tej, która lubi się z tym co on może... rozumiesz. Mrugnięcie okiem.

U nas w stolicy nikt nie ma czasu na takie ceregiele tylko z miejsca, dawaj towar, bierz pieniądze i sp... znaczy się, nara! W warszaskiej restauracji porcję musisz jeść na wyścigi, zanim ci kelner talerz wyrwie i rachunkiem da po budżecie. W stolycy za usługi się płaci i na tym koniec, a nie jakieś tam, korzystanie. Zaś w Krakowie inaczej. Atmosferę Ci zrobią i chyba faktycznie z oczu nie stracili człowieka. Mili są. Na przykład dnia drugiego, kiedy spóźniony, bo zaspałem, bo wieczorem śmy się zasiedzieli i do hotelu trafić nie mogłem w tej ich poplątaninie uliczek i zakamarków, o poranku gdy ledwo co ogolony na targi leciałem, to Pani z hotelu wybiegła za mną, schwytała mnie i z powrotem na śniadanie doprowadziła, pilnowała i nie pościła, dokąd dokładki jajecznicy nie zjadłem i mleka nie dopiłem. To gdzie takie coś w Warszawie?

Zatem już dnia drugiego serce miałem stopione życzliwością organizatorek i gości targów. Siedziałem przy swoim stoliczku oznaczony nazwiskiem na fiszce i nie mogłem uwierzyć naocznym faktom, że naprawdę ktoś przeczytał książki, które napisałem. Liczby, owszem mówiły same do siebie, że czytelnictwo mam liczebne, ale spotkać Szanownych osobiście to był prawdziwy rarytas.

Niektórzy znali postacie z moich książek lepiej niż ja, dyskutowaliśmy o poruszonych wydarzeniach historycznych, wspominaliśmy scenki rubaszne. Po licznych spotkaniach mam pewność statystyczną, że mój czytelnik jest klasa wyższa. Ludzki jest i życiowy i ma poglądy, oraz... wrażliwość na dobro.

Poznałem też szanowną konkurencję. Mocno dojrzały Pan Srokowski, tak ciężko doświadczony przeżyciami ujął mnie swoim młodzieńczym poczuciem humoru. Pan Gadowski, wiadomo, znany tuz z brzuszkiem to i kolejka do niego po autograf stała długa jak za PRLu. Ale niech nie będzie taki pewny siebie, bo my to z godnością wytrzymaliśmy i niebawem go przegonimy. Poza tym uważamy, że do nas podchodzili najlepsi, czyli tacy, którzy potrafią wypatrzeć perły.
A i jeszcze spotkanie autorskie wygłosiłem. Co prawda, przejęty nie wiedziałem, co odpowiadam na zadane pytania, ale potem mi mówili, że było z sensem i ciekawie. To nie protestowałem. I tak to płynęło, żywo, kolorowo i optymistycznie. Aż być się chciało.

I żal mi się zrobiło gdy przyszedł czas rozstania, bo w dwa dni, ekspresowo podkochałem się w ... taki jestem uczuciowy. Jeszcze ostatni spacer zielonymi plantami, setka zielonego likieru i pierwsze krople deszczu, kap, kap, kap, odprowadziły mnie na stację kolejową. Podróż nazad była udana. Dwie godziny kłóciłem się z Panią przejętą rasizmem wyrażonym w wierszyku o "murzynku bambo". Na stacji metra spytałem, w którym kierunku do centrum? Chłopak oczu nie uniósł znad smartfona i wymemłał, że coooo no, meeetro? Zegarek schowałem do głębszej kieszeni i nocnym autobusem wróciłem na swoją ulicę i pod numer. Bilansując. Za rok musicie być na Kiermaszu dobrej książki w Krakowie, to się zdziwicie jak tam fajnie.

Tu fotoreportaż https://krakowskikiermaszdobrejksiazki.pl/galeria-zdjec

Antoni Baltus